Image Hosted by http://kizunanonippon.blogspot.com

sobota, 16 czerwca 2012

//Umrzeć spełniając swoje marzenie, czy żyć wiedząc, że nigdy się nie spełni// (タイヨウのうた)Taiyou no uta. J-drama

W końcu jest ładna pogoda. Ten deszcz to już potwornie dołował człowieka, że wszystkiego się odechciewało. Nawet nie chciało mi się napisać recenzji z "Taiyou no uta", męczyłam się z nią kilka dni, ale dzisiaj ją wstawiłam, no więc dzisiaj będzie na jej temat ;p.

"Taiyou no uta" to kolejna drama, gdzie na pierwszym planie wysuwa się choroba. Tym razem główna bohaterka cierpi na XP (xeroderma pigmentosum) zwana w Polsce pod nazwą jako  papierowa skóra.
To już któraś drama z rzędu o takiej tematyce, którą obejrzałam. Sama nie wiem, dlaczego sięgam po takie tytuły, gdzie tematyka jest ciężka i przygnębiająca. To chyba dlatego, że po prostu lubię oglądać poważne dramy, niż widzieć na ekranie jakieś słodkie nastolatki z liceum, których głównym problemem jest to, jak zdobyć serce jakiegoś zabójczo przystojnego chłopaka z całej szkoły.
Szczerze się przyznam, że nie sądziłam, iż "Taiyou no uta" tak mi się spodoba i stanie się moją jedną z ulubionych dram. Ba, spodziewałam się po niej czegoś bardziej dołującego, co będzie budzić we mnie smutek oraz wypychać łzy z oczu-jednak było zupełnie inaczej.

 





"Taiyou no uta" to piękna historia (tym razem fikcyjna) o dziewiętnastoletniej Amane Kaoru (taaa, moja imienniczka, jakby nie patrzeć xD), która choruje-jak wspomniałam wcześniej- na XP. Jest to dość poważna choroba, gdyż jej skóra nie może spotkać się z promieniami słonecznymi. Pięć minut na słońcu może spowodować poważne poparzenia skóry, gdyż jej organizm nie broni się przed promieniami UV. Dlatego też Kaoru wychodzi na zewnątrz tylko nocą. Uwielbia ona śpiewać i grać na gitarze oraz także pisze teksty własnych piosenek. Tak naprawdę śpiew to wszystko, co ma w tym życiu, gdzie musi zmagać się z chorobą.
W sumie cała zasługa leży po stronie  Fujishiro Koji, który trzy lata temu wyrzucił swoją gitarę, a Kaoru będąc w szpitalu,widziała całą tą sytuację. Postanowiła wziąć ze śmietnika gitarę i zaopiekować się nią, przyrzekając sobie jednocześnie, że odnajdzie jej właściciela.
Mijają trzy lata, gdzie dziewczyna w końcu spotyka właściciela porzuconej gitary i między tymi dwojga ludźmi zaczyna rodzić się pewne uczucie.

Główną bohaterkę polubiłam już od pierwszego odcinka. Pełna optymizmu, radosna dziewczyna, która pomimo że nie może wyjść na słońce, cieszy się życiem, jak mało który człowiek stąpający po tym świecie, w dodatku utalentowana muzycznie. I jak takiej osoby nie polubić? Raczej nie ma takiej opcji ^-^. W każdy wieczór wychodzi do parku z gitarą, gdzie śpiewa piosenki- z początku nie swoje, tylko swojej największej idolki Tachibany Asami. Dopiero, gdy spotyka przypadkowo w parku niejakiego Fujishiro Koji, który słysząc piosenkę Asami w wykonaniu nieznajomej, jest oburzony, że dziewczyna nie śpiewa własnych utworów. Jednak Kaoru uradowana, że widzi chłopaka, na którego czekała trzy lata, aby oddać mu gitarę biegnie za nim, aby mu ją dać. Jednak ten jej nie chce i odchodzi.
Do ich kolejnego spotkania dochodzi bardzo szybko, dzięki Misaki, przyjaciółce Kaoru. Kręciła ona film dla Kaoru na plaży z okazji rozpoczęcia wakacji, gdzie nagrała przypadkowo min Koji'ego z jego przyjaciółmi. Jeden z nich, niejaki Ryusuke wpadł w jej oko i postanowiła się z nim umówić. Jednak Misaki nie chciała iść sama, więc postanowiła wziąć Kaoru ze sobą, a Ryusuke jednego z przyjaciół, którym okazał się właśnie Koji. To chyba oczywiste jest, że taka osoba nie zawsze będzie chodziła z szerokim uśmiechem na twarzy i udawała, że choroby nie ma. Kaoru miała swoje chwile słabości jak i załamania, ale to przecież jest normalne w jej przypadku, jak i każdej innej chorej osoby. Dziwiłabym się, gdyby tych chwil w ogóle by nie było. A wszystko się zaczęło, gdy dotarło do niej wreszcie, że to, co czuje do Koji'ego to coś poważniejszego, niż tylko zwyczajne zauroczenie. Trochę zirytowała mnie jej postawa, gdy diabelski młyn się zatrzymał w wesołym miasteczku gdzieś kilkanaście minut przed świtem. Wtedy między innymi Kaoru się przełamała i powiedziała mu o swojej chorobie, dodając na koniec, że gdy wejdzie słońce to, żeby on na nią nie patrzył. Dla mnie to było dość dziwne zachowanie. Ja bym próbowała się jakoś ratować przed tymi promieniami słonecznymi, bo wiadomo, że one zaś nie są jakieś znowu bardzo groźne, jeżeli chodzi o wschód, no ale jednak... Nie chciałabym tak umierać na diabelskim młynie, w dodatku zostać poparzona na słońcu przy osobie, na której mi najbardziej zależy. Całe szczęście Koji szybko otrząsnął się z szoku i zaczął działać, aby promienie nie dosięgnęły dziewczyny. Albo też była taka scena, gdy Kaoru grając na gitarze nie potrafiła lewą ręką uchwycić dobrze struny, bo straciła w niej czucie. Wtedy od razu poszła do swojego prowadzonego lekarza. A gdy ten oznajmił jej, że system nerwowy zaczyna zanikać od lewej ręki i już nigdy nie będzie mogła zagrać na gitarze, wybiegła przed siebie. Nie zważała nawet na świt, po prostu siedziała na plaży sama. Wszyscy jej szukali, oczywiście Koji ją znalazł, gdzie zaczęła mówić, że teraz jest jej obojętne, co się z nią stanie, bo już nigdy nie zagra. Coś tam jeszcze wspominała, że będzie lepiej, jak umrze, bo tylko jest ciężarem dla innych, czy coś w tym stylu. A Koji na to, że jeżeli odbierze sobie życie to jej tego nie wybaczy i ją przytulił. Kaoru zaczęła się szarpać i mówić, aby ją puścił, a ten, że nie, bo ją kocha.Potem wziął od niej gitarę i oznajmił, że teraz to on będzie jej "gitarą", po czym zagrał jedną z piosenek Kaoru.


Reszta bohaterów także bardzo fajnie się prezentowała na planie. Koji był dla mnie taki... zbyt sztywny, małomówny i w ogóle taki... dziwny w moim odczuciu. Jak usłyszał pierwszy raz, jak Kaoru śpiewa piosenkę Asami, to nagle coś się zaczęło z nim dziać. Potem wyszło na jaw, że z Asami wiąże go wspólna przeszłość i nie za bardzo ciekawa historia, kiedy los ich ze sobą rozdzielił. Spodobała mi się jego reakcja, gdy dowiedział się o chorobie Kaoru. Nie przestał się z nią widywać. Nie przychodził do jej domu po tym wydarzeniu w wesołym miasteczku z litości, tylko dlatego, że naprawdę coś do niej poczuł. Pomimo krótkiego czasu, jaki jej został, chciał aby spełniła swoje marzenia. Nie uciekł od problemu, jakim była choroba, wręcz przeciwnie, starał się jej pomagać, jak tylko mógł. Jednak miał on swoje wady. Zwłaszcza, gdy Asami zawitała w jego życiu, prosząc go, aby razem uciekli. To ten się zgodził, potem jednak stwierdził, że Asami to przeszłość, że teraz kocha Kaoru. I wrócił- o mało, co- nie spóźniając się na swój własny koncert, w którym on i jego kumple grali, a Kaoru śpiewała. Przyjaciele Kojiego na początku mnie irytowali, zwłaszcza gdy wyszła na jaw choroba Kaoru. Chcieli, aby Koji ograniczył z nią spotkania, bo to duży ciężar i.t.d. Jednak on nie słuchał ich, tylko szedł za głosem serca, i za to ma u mnie plusa ;p. Gdy postanowili założyć zespół Moon Child, bardzo szybko nauczyli się grać na instrumentach, mimo że wcześniej żaden z nich nie miał styczności z muzyką (poza Kojim rzecz jasna). W sumie muzyka zbliżyła ich jeszcze bliżej do siebie, gdzie stali się prawdziwymi przyjaciółmi. Do tego chcieli spełnić marzenie Kaoru, aby dziewczyna mogła wydać własną płytę, co z ich strony naprawdę było bardzo miłe.
Przyjaciółka Kaoru, Misaki wnosiła mnóstwo śmiesznych scen do dramy. Wspierała Kaoru od początku do samego końca. Taka przyjaciółka to skarb. Może była i zbyt gadatliwa, za bardzo przejmowała się swoim związkiem z Ruusuke, ale gdy Kaoru znalazła się w potrzebie, to zawsze jej pomogła.
Trzeba jeszcze zwrócić uwagę na jej rodziców. Wielki podziw dla nich, że trzymali się tyle lat, odkąd lekarze stwierdzili u dziewczyny XP(i to dość poważny jej odmian, bo choroba zaczęła atakować jej układ oddechowy i były nikłe szanse, że dożyje 20 lat). Pozwalali jej wychodzić nocą, co im za bardzo się nie podobało. No ale z drugiej strony, zamknąć córkę w domu i nie wypuszczać, to by przecież oszalała w tym domu. No i jej lekarz prowadzący pokazał się jak z najlepszej strony. Kaoru często przesiadywała u niego w gabinecie, rozmawiając o różnych sprawach. Wiele razy jej doradzał, jak np w sprawach sercowych. Szkoda, że takich lekarzy idzie teraz rzadko spotkać :|.
I na koniec zostawiam Asami, która mnie najbardziej wkurzała w całej tej dramie. Niby sławna piosenkarka, idolka Kaoru, a tak potrafiła namieszać w jej życiu. Ciągle się mazgaiła, wracając do przeszłości. Nie mogąc napisać nowej piosenki, zawitała u Kojiego. Bez niego czuła się zagubiona i samotna. Zaczęła mu gadać, że chce, aby było jak dawniej, wrócić do przeszłości i.t.d. Wrr, jak ja nie lubię takich żałosnych postaci. Po prostu, jak ja ją widziałam, to miałam dość, bo wiedziałam, że znowu się zacznie gadanie "Ja nie potrafię napisać nowej piosenki" i "Wródźmy do przeszłości". Dość, że Kaoru miała tak bardzo mało czasu, to tak potrafiła jej uprzykrzyć ten krótki okres życia, który jej pozostał, że aż robiło mi się przykro. Jeszcze potem przyszła do Kaoru i zaczęła jej mówić, że ona na jej miejscu pozwoliłaby odejeść Kojiemu, bo tylko rani siebie i jego swoją chorobą, no wrr... zabić taką osobę to, szczerze za mało.


"Taiyou no uta" to naprawdę piękna historia o miłości i zmaganiu się dość z nietypową chorobą. Drama nie jest smutna, utrzymuje się prawie do końca w śmiesznych i zabawnych scenach, gdzie przeplatają się te smutniejsze wątki, jak np. scena na diabelskim młynie, czy napad na Kaoru. Dopiero pod koniec drama zaczęła robić się smutniejsza. W szczególności po tym, jak Kaoru wybiegła na otwarte słońce w południe za Kojim. Doznała takich poparzeń skóry, że potem to już poszło jej na układ oddechowy. Zaczęły się poważne sprawy z jej chorobą. Miała do wyboru podjęcia się operacji, gdzie usunęliby jej krtań na czele ze strunami głosowymi, albo przy następnym ataku umrze. Wtedy to chciało mi się ryczeć i to dosłownie. Bo nie dość, że wcześniej straciła władzę w lewej ręce, przez co nie mogła już grać na gitarze, to jeszcze doszło do tego, że nie będzie mogła mówić, a tym bardziej śpiewać- co było jej największym marzeniem. Dosłownie odebrano jej wtedy już wszystko, co miała. Oczywiście Kaoru wybrała tą drugą opcję. Chciała śpiewać, w dodatku mieli zagrać swój pierwszy poważny koncert, to też nie wyraziła zgody na operację. Przedtem długo się zastanawiała, rozmawiając o tym z Kojim. Strasznie spodobały mi się słowa, które wtedy wypowiedziała:

"Umrzeć spełniając swoje marzenie, czy żyć wiedząc, że nigdy się nie spełni". 

Jakby tak głębiej zastanowić się nad sensem tych słów, to ja bym postąpiła tak, jak Kaoru. Bo co mi z takiego życia, gdzie dosłownie odebrano mi wszystko, co było dla mnie najważniejsze w takim marnym życiu. Żyjąc, nie mówiąc, ani nie śpiewając, tylko czekając, aż śmierć nadejdzie? Cóż to wtedy za życie było. Rok życia, czekając do tej dwudziestki, pozbawiona spełnienia swoich marzeń? To potworne, gdy los odbiera nam nawet marzenia. Oczywiście, wybrałabym spełnienie swoich marzeń, pomimo towarzyszenia przy tym śmierci.

 
Czy Kaoru zachowała się wtedy egoistycznie?
Moim zdaniem nie. Przez całe swoje życie starała się być dobrą córką, aby rodzicie nie cierpieli za bardzo przy jej chorobie. Starała się żyć z dala od słońca, nie chodziła do szkoły, zrezygnowała z normalnego życia, jakie powinna wieść nastolatka w jej wieku. Wiedziała, że ma nikłe szanse dożycia dwudziestu lat, to też uczyniła w końcu coś dla siebie. To był jej świadomy wybór i moim zdaniem postąpiła słusznie. Bo nie ma nic piękniejszego, jak spełnić swoje największe marzenie i wtedy  nie ma znaczenia, że przy tym spełnianiu można umrzeć. A Kaoru to zrobiła.
Polecam naprawdę każdemu tą dramę, bo jest warta oglądnięcia ;). Ja jeszcze długo będę do niej wracać i wspominać historię Kaoru.









A na koniec trailer w tle z piosenką Kaoru-Taiyou no uta: 



4 /skomentuj:

Everyle pisze...

Przymierzałam się do tej dramy nie raz i nie dwa, ale zawsze wygrywało z nią coś innego. W sumie miałam już długą przerwę od tego typu serii, ale najpierw chciałabym zobaczyć w końcu "1 litr łez" [ tutaj główną rolę chyba gra ta sama aktorka, o ile się nie mylę?], a dwie produkcje tego typu pod rząd to chyba dla mnie za dużo.

Cóż, obejrzeć, obejrzę na to pewno- zwłaszcza, że główną rolę gra tam aktor, którego uwielbiam; Yamada Takayuki [ właśnie oglądam z nim inną niesamowitą dramę, Byakuyaku. Polecam naprawdę! Myślę, że powinna ci się spodobać, zwłaszcza jeśli szukasz poważniejszych produkcji]

Kaoru pisze...

"Litr łez" polecam, naprawdę ;p. I faktycznie Erika zagrała tam Ayę. Ja "Litr łez" oglądam dużo wcześniej przed "Taiyou no uta" i spodziewałam się, że będzie tak samo dołujący i przygnębiający, ale jednak porównując obie produkcje "Taiyou no uta" to naprawdę wesoła drama, o ile można tak o niej napisać.
No cóż, skoro w "Byakuyaku" gra Yamada Takayuki, to z chęcią sięgnę po tą dramę. Mam nadzieję, że mi się spodoba ;]

madebyazja pisze...

Od jakiegoś czasu szukam seuper-hiper dołującej dramy, więc ten tytuł (w końcu jest tu choroba!) trafia na listę planowanych. :)

Kokoro-chan pisze...

W zeszłe wakacje oglądałam Taiyou no uta:) Drama bardzo pozytywna. wole tą wersje darmową niż filmową:P

I dopiero teraz się zorientowałam, że bohaterka to twoja imienniczka:P

Prześlij komentarz